top of page

Zwierciadło i droga krzyżowa

  • Zdjęcie autora: cezaryfabber
    cezaryfabber
  • 21 mar 2018
  • 9 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 17 lis 2023

„Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.”

William Shakespeare, „Henryk V”

(tłum. S.Barańczak)

Znowu wróciła. Chandra stanęła u moich drzwi i dobija się, żebym ją wpuścił. Nie ma sensu walczyć, myślę. I tak już nic konstruktywnego dzisiaj nie zrobię. Zmęczony po pracy siedzę na kanapie i popijam mocną jak diabli kawę. Wejdź, mówię do Chandry wprost, ona zaś wchodzi spokojnie i zaczyna krążyć po mieszkaniu.


Nastawiam gramofon. Nowa płyta Adele – „25”. Bardzo dobra płyta, smutna i rozdzierająca. Adele śpiewa, śpiewa pięknie i głośno, faluje, płynie swym czystym, wspaniałym mezzosopranem do słuchawki telefonu, tłumacząc jak bardzo tęskni za swoim lubym i jak żałuje, że im nie wyszło. Smutno się robi, podchodzę więc do biblioteki w moim gabinecie osobliwości. Lustruję wzrokiem książki, chyba szukając czegoś, co wprowadzi mnie w klimat. Wtem zatrzymuję się na albumie Zdzisława Beksińskiego, jednym z kilku w kolekcji. Przelatuję pobieżnie przez kartki i nagle trafia mnie piorun. Bezimienny obraz. Świetny, straszny obraz. Podobno przeciwieństwa się przyciągają, ale na tej reprodukcji właśnie te dwie antynomie: świetność i straszność idą łeb w łeb, wzajemnie się uzupełniając. Obraz ten nie ma nic wspólnego z piosenką, ale to nieważne, ponieważ spełnił swoją funkcję – zmusił do zadumy.


Chandra już na dobre urządziła się w mieszkaniu i opiera nogi o krawędź kanapy. Na szczęście teraz przywołałem jej ładniejszą siostrę. Na imię jej Melancholia.


Elohi…


Zdzisław Beksiński - niewątpliwie jeden z najwybitniejszych polskich malarzy. Człowiek, którego obrazy inspirują i przerażają do dzisiaj. Prawdziwy poeta palety i znaczeń, którego nierzeczywiste, fantasmagoryczne dzieła nie pozwalają pozostać obojętnym. Był także człowiekiem o bardzo smutnej biografii, jego życie pomimo sukcesów artystycznych pełne było osobistych tragedii. Żona artysty, Zofia zmarła nagle w 1998 r., a rok później jedyny syn Tomasz popełnił samobójstwo. Sam malarz został zamordowany w swoim własnym mieszkaniu w 2005 r. Czy można tu mówić o fatum? Groza.


Historia rodziny Beksińskich przedstawiona została w doskonałym filmie Jana P. Matuszyńskiego „Ostatnia rodzina”, a po seansie widz zadaje sobie pytanie: jak to możliwe, że Beksiński, człowiek pogodny, o bardzo dziwacznym poczuciu humoru malował takie obrazy? Tego nie wiemy. Wydaje mi się, że przez takie usposobienie tworzył dookoła siebie mur, którego nikt nie był w stanie przeforsować. Wszelkie emocje, przemyślenia, wszystko co w nim siedziało i rozrywało go od środka przerzucał na płótna. Mając świadomość jak bardzo uboga jest kondycja ludzka i z jakich okropności składa się życie, potrafił malować swoiste lustra, w których odbija się rzeczywistość. Realizm w malarstwie nie interesował go kompletnie. Podświadomość już tak. I chyba ta skrzywiona, przerażająca wizja świata i człowieka serwowana nam przez Beksińskiego jest o wiele bliższa prawdy. Mówi nam więcej o nas samych, niż jakakolwiek koncepcja filozoficzna. Człowiek to istota skłonna do zła, ten obraz właśnie to pokazuje.


Elohi…


Beksiński jak to Beksiński, swoich obrazów nie tytułował. Ten także tytułu nie posiada, wiemy że artysta namalował go w 1974 r. Album wydawnictwa Arkady, który stoi na mojej półce został wydany w 1992 r., a więc obie daty sugerują długi czas przed osobistymi tragediami malarza. Myślę jednak, że wymowa obrazu definiuje go z marszu jako pesymistę par exellence, którego przeraża ludzka natura. Jak ujął to pisarz Andre Malraux: „Człowiek zawsze znajduje w sobie przerażenie”. To chyba odpowiedni komentarz.

Zdzisław Beksiński – „Bez tytułu” (1973), kolekcja prywatna.

Obraz zachwyca techniką malarską. Powiedzieć, że Beksiński był mistrzem pędzla, to nic nie powiedzieć. Ciemna, stonowana tonacja kolorystyczna i zestawienie kolorów szaro-brunatno-czarnych skontrastowane przez jaśniejsze tony nie tylko doskonale współgra z tematem dzieła, ale pokazuje jak malarz opanował do perfekcji operowanie światłocieniem. Mimo, że obraz jest nierzeczywisty, kompozycja i odpowiednie oświetlenie mają być dopracowane. Przecież w umysłach ludzi i ich sennych koszmarach też musi pojawiać się światło. Światło, światło ponad wszystko!

Przedziwna to wizja. Publiczność zgromadzona jak w swoistym teatrum mundi, oglądająca przerażający spektakl, niczym w Koloseum. Ale kto jest głównym bohaterem widowiska? Na środku, otoczony przez krąg ludzkich sylwetek, idzie człowiek, niosący krzyż na swych barkach. Publiczność, jak to publiczność – zróżnicowana. Niektórzy przerażeni, ale zdecydowana większość wydaje się być rozbawiona patrzeniem na ludzkie cierpienie. Ponoć ludzi fascynuje krew i przemoc, czyż psychologia nie poruszała tego tematu? Gdzieniegdzie kształty zwierząt, ale dookoła głównie puste oczy i zakazane, straszne twarze. Nikt tutaj nie nosi maski, wszyscy pokazują prawdziwe oblicze. Niektórzy nawet niepostrzeżenie wychylają ukradkiem swoje głowy przez okno, żeby obejrzeć ostatni marsz skazańca, niosącego kawałek drzewa, na którym dokona żywota. Cierpienie człowieka, spektaklem dla rozwścieczonego, żądnego krwi i śmierci tłumu. Nikogo nie obchodzi, że zaraz ktoś umrze. Nikt nie interesuje się jego ofiarą, nawet ci, którzy głoszą, że się z nim utożsamiają. Prawdziwa potworność. Czy tacy właśnie jesteśmy? Podobno zwierciadło mówi prawdę o nas samych.


Na ścianie budynku, przez którego okna łypią złowieszcze ślepia bliźnich, widnieją dwa symbole. Wyżej krzyż grecki, pod nim nie całkiem jasny dla mnie znak. Przypomina trochę literę alef z hebrajskiego alfabetu, przekręconą w prawo o 90 stopni. Nawiązanie do Chrześcijaństwa i Judaizmu? Nie jestem pewien, całkiem możliwe. Lecz to nie niejasne symbole, ale ta najmniejsza postać na całym obrazie skupia uwagę widza. Ten, którego ukrzyżują.


Elohi…


Jeszua di Nazareth. Syn cieśli i jego młodej żony, która według Bilblii urodziła go będąc dziewicą. Postać historyczna, co zostało naukowo potwierdzone, a system datowania dziejów świata dzielony na dwie części – przed i po jej narodzinach, to forma swoistego hołdu. Jezus, zwany Chrystusem, z greckiego christos – namaszczony przez Pana. Dla jednych Mesjasz, dla innych fałszywy prorok, dla jeszcze innych rewolucjonista. Niezależnie, czy ktoś jest wierzący, czy też nie, niezależnie od tego, jaką religię kto wyznaje, ani jakie ma poglądy, nikt nie może pozostać wobec niego obojętnym. Chrystusa i jego historię zna prawie każdy. Nauczał, czynił cuda, został zdradzony przez jednego ze swych uczniów, poniósł śmierć krzyżową z rąk Rzymian, na żądanie Żydów, choć sam był jednym z nich. Uznany za fałszywego pomazańca, wzgardzony przez wszystkich, umarł haniebną śmiercią, ale wcześniej zbity, opluty i ubiczowany, odbył katorżniczą wędrówkę przez miasto Jeruzalem. Wędrówkę ku przeznaczeniu, która stała się swoistym toposem. Archetypem, do którego kultura zachodu i wschodu odnosić się będzie po wielokroć. Jezus, Bóg – człowiek.

Wędrówka Chrystusa to przedmiot rozważań teologów i filozofów, ale artyści także rzucili nowe światło na dywagacje o jego postaci. Należy tu wspomnieć choćby Nikosa Kazantsakisa, autora kapitalnej książki „Ostatnie kuszenie Chrystusa” oraz Martina Scorsese, który tę książkę (też kapitalnie) sfilmował. Dzieła te, będące olbrzymim świadectwem wiary obu panów, pozwalają spojrzeć na Jezusa z bliższej nam, bo ludzkiej perspektywy. Czy Chrystus był Synem Bożym, człowiekiem, czy jednym i drugim? To trudne pytania. Scorsese i Kazantsakis odpowiadają na nie w przewrotny sposób, który mnie osobiście bardzo przekonuje, ale dosyć o mnie. Wracajmy do płótna.


Niezwykły obraz, niezwykłe przedstawienie, jak z sennego koszmaru. Ileż to razy pokazywano drogę krzyżową? Setki, jeśli nie tysiące malarzy trzaskało obrazy Pasji w przeróżny sposób. Takiej drogi na Golgotę wcześniej jednak nie widziałem i nie wiem jak opisać swoje wrażenia, nie narażając się jednocześnie na śmieszność i nie popadając w patetyczne banały. To płótno coś w sobie ma, coś nienazwanego. Ale czyż wszystko musi zostać nazwane? Może lepiej będzie niektóre rzeczy pozostawić bez definicji, bądź opisu. I właśnie w tym momencie coś mi się przypomina.


Obraz Beksińskiego przywołuje do mnie kolejne dzieło, którego tytułu i autora szukam w przegródkach umysłu, oddając się na kilkadziesiąt sekund szaleństwu katalogowania. Pod literą B i hasłem „droga krzyżowa” znajduję inny obraz, który od prac Beksińskiego dzieli prawie 500 lat. Ale podobieństwo obu dzieł jest tak wymowne, że można zaryzykować stwierdzenie pewnej inspiracji. Oto i Heronimus Bosh oraz jego „Chrystus dźwigający krzyż” z gandawskiego Museum voor Schone Kunsten. Znowu trafia mnie piorun.


Elohi…


Podczas pobytu w Wiedniu miałem okazję odwiedzić Akademię Sztuk Pięknych, która posiada całkiem spory zbiór malarstwa, choć stanowiący zaledwie ułamek kolekcji zgromadzonej w niedalekim Kunsthistorisches Museum. Ja jednak poszedłem tam dla jednego obrazu – „Sądu Ostatecznego”, tryptyku, autorstwa właśnie Boscha. Nie roztrząsam, czy zwyczajnym jest spędzenie kilkudziesięciu minut przy jednym płótnie, wszak Melancholia to moja stara przyjaciółka i dobrze się rozumiemy. Obok twórczości Hieronima nie da się po prostu przejść jak gdyby nigdy nic. Coś jest w tych obrazach, jakiś dziwaczny magnetyzm, który zmusza, aby się w nich przejrzeć. Zwierciadła rzeczywistości, to chyba dlatego sztuka ma taką siłę.


Próba zrozumienia malarstwa Boscha, to zadanie karkołomne. Tworzył on bowiem u schyłku średniowiecza, a więc w okresie kiedy ta mroczna epoka zaczynała być wypierana przez zupełnie nową jakość malarstwa renesansowego. (Malarz zmarł w 1516 r.) Twórczość Flamanda jest tak mocno zakorzeniona w epoce wieków średnich, że wszelkie symbole (całe setki symboli), którymi posługiwał się w przedstawianiu swoich wizji pozostają dla nas w większości niezrozumiałe. Nic dziwnego, człowiek współczesny nigdy nie będzie w stanie przyjąć choćby na chwilę punktu widzenia i mentalności ludzi średniowiecza. Wszystko to jest jedynie wyobrażeniem, opartym na i wyławianym z kontekstu historycznego.

Heronimus Bosch - „Chrystus niosący krzyż” (1515-16 <?>), Gandawa, Museum voor Shone Kunsten

Z tym obrazem jest trochę inaczej, niż ze wspomnianym tryptykiem. Tu nie ma skomplikowanych symboli, ani efekciarskich chwytów technicznych. Tutaj jest straszna i brutalna prawda o człowieku. Autorstwo obrazu bywało czasem kwestionowane, część badaczy uważała, że to twór jednego z naśladowców Bosha. Dziś jednak większość historyków sztuki jest zgodna, co do autentyczności pędzla boschowskiego, ja także im wierzę. „Chrystus niosący krzyż” jest ostatnim dziełem malarza, został namalowany w 1516 r. w kilka miesięcy przed jego śmiercią. Mamy więc do czynienia ze swoistym „testamentem” artysty, sumą jego przemyśleń o człowieku. I trudno tutaj nie znaleźć analogii między drogami krzyżowymi Beksińskiego i Boscha. Nie technika, lecz właśnie wymowa obrazów stanowi o ich podobieństwie.


To płótno jest przerażające. Ono budzi autentyczny strach. Rzadkie zjawisko w malarstwie, zarezerwowane tylko dla prawdziwych mistrzów i poetów pędzla. Umęczony, słaniający się na nogach człowiek w koronie cierniowej dźwiga krzyż, idąc między ludźmi, którzy osaczają go zewsząd. Jasna, bladoróżowa twarz z zamkniętymi oczami w samym centrum płótna, a dookoła przekrój społeczeństwa, niezmieniony ani na jotę mimo upływu wieków. Oprócz Jezusa, są jeszcze trzy pozytywne postacie tego obrazu. Łączą ich – a jakże – zamknięte oczy. Zamknął je Szymon z Cyreny, pomagający skazańcowi nieść drewnianą deskę. Zamknęła je także Weronika, która stoi odwrócona w lewym dolnym rogu płótna i trzyma w dłoni chustę z odbiciem twarzy Chrystusa. Zamknęła też oczy postać obok Weroniki, nie całkiem jasne, kim jest. Może to Maria, matka, patrząca na śmierć własnego dziecka. Przeżywająca horror, którego nie życzy się nawet wrogowi. (Bosh na żadnym z obrazów nie umieszczał Marii, mimo, że taki był obowiązujący kanon sakralnych obrazów. Ale może to właśnie w ostatnim dziele umieścił matkę Mesjasza?) Wszyscy są spokojni, przygotowani na finał tej wędrówki. Zamknięte oczy – mimowolna zgoda na to, co nie uniknione.


Elohi…


Dookoła tłum. Pełzające kłębowisko zepsucia i zwyrodnienia, bijące widza w twarz okropnymi, zakazanymi gębami. Kupcy, żebracy, czarnoksiężnik, siostra zakonna, nawet rycerz. Czy tak wyglądała jerozolimska ulica? Oczywiście nie, Bosch bawi się z nami metaforą. Co by się stało, gdyby Jezus pojawił się w średniowiecznej Europie? Albo w Europie współczesnej? Strach o tym myśleć.


Średniowieczne społeczeństwo, podobnie jak kościół były religijne tylko z nazwy, podobnie tylko z nazwy głosiły nauki Pisma Świętego. Chodziło o władzę i wpływy - kościół budował swój autorytet na strachu, zamiast wierze. Pod pozorem jej krzewienia mordował i prześladował ludzi. Bosch doskonale to widział i rozumiał. Za jego czasów płonęły stosy, a kościół jako taki, nie miał z Bogiem zbyt wiele wspólnego. Hieronim pewnie nie przypuszczał, że w rok po jego śmierci, pewien mnich przybije do drzwi wirtemberskiej katedry protest przeciwko klerowi. A może się tego spodziewał? Kto wie.


Współczesne społeczeństwo też niewiele się różni od tego sprzed 500 lat. Cytowałem już Adre Malraux’a, ale nie sposób znów nie przytoczyć jego proroczych słów: „Wiek XXI albo będzie religijny, albo nie będzie go wcale”. Pisarz się nie pomylił, mamy XXI wiek, w którym konflikty religijne i zrywy fundamentalistów wszelkiej maści są na porządku dziennym. Tylko czy dzisiejsze religie mają cokolwiek wspólnego z prawdziwą wiarą? Czy nie są sztuczną zasłoną dla zwykłej ludzkiej potrzeby przynależności do jakiejś idei, grupy lub „bractwa”? Czy sens wiary w Boga nie został podważony przez ludzi mieniących się jego namiestnikami? Tak wiele pytań przynosi to płótno.


Na obrazie są jeszcze dwie charakterystyczne postacie o zakazanych twarzach. Osaczają jednego z ludzi w prawym górnym rogu dzieła. Może urabiają Judasza? Oto i przedstawiciel jednej z najbardziej krwiożerczych średniowiecznych organizacji – dominikanin. Czy to jest twarz Padre Tomasa de Torquemady, szefa świętego oficjum, inkwizytora? Oto twarz inkwizycji drugiej połowy XV w. Miniatura totalitaryzmu, która zabija za poglądy i przeciwstawianie się temu, co narzucone przez „książąt kościoła”. Jerzy Andrzejewski w swojej książce „Ciemności kryją ziemię”, jednej z najlepszych przedstawień zawłaszczania intelektu przez ideologię, pokazał fabularyzowaną historię ojca Torquemady. Rozkazywał on torturować i mordować ludzi, a innych zakonników zmieniał w bestie. Wszystko to (oczywiście) w imię Boga, którego nigdy nie poznał. Na końcu książki do leżącego na łożu śmierci Torquemady przychodzi Szatan, by podziękować mu za współpracę. Chyba nie ma lepszego podsumowania działalności inkwizycji. Samo motto powieści, zaczerpnięte z III części „Dziadów” Adama Mickiewicza jest nieprawdopodobnie adekwatne do współczesnej sytuacji na świecie.


„<<Zaszło słońce>>, wołają astronomy z wieży,

Ale dlaczego zaszło, nikt nie odpowiada;

Ciemności kryją ziemię i lud we śnie leży!

Lecz dlaczego śpią ludzie, żaden z nich nie bada.

Przebudzą się bez czucia, jak bez czucia spali (…)”


Jak się zdaje, na obrazie jest także ubrany w charakterystyczne nakrycie głowy faryzeusz, odwrócony do Jezusa plecami. Poważny, ale w istocie pokonany przywódca Sanhedrynu. Kajfasz przegrał, gdyż zamknięte, spokojne oczy Mesjasza nie pozwalały mu patrzeć nań bez złości. Oczy Kajfasza były z kolei lustrem jego piekielnej duszy i Chrystusa w żaden sposób nie potrafiły przejrzeć. Dlatego wydał go Rzymianom, z zawiści. Ludzie wolą czcić bałwochwalców i demony, takie jak on i padre Torquemada – to jest dla nas o wiele łatwiejsze.


Elohi…


Smutne przesłanie bije spomiędzy tych obrazów. Czy dziś jesteśmy inni? Czy kiedykolwiek byliśmy? Co nam powiesz lustro, kiedy zostaniemy wezwani na widzenie z tobą?


W ten właśnie sposób Chandra, Melancholia oraz Adele, do spółki ze Zdzisławem Beksińskim i Heronimusem Bosch’em pozwolili mi zastanowić się głębiej nad ludzką naturą i wędrówką Chrystusa. Spojrzałem w lustro, a także przypomniałem sobie drogę krzyżową. Czego się dowiedziałem? Ludzie to dwulicowe, skłonne do zła istoty, z których trudno wykrzesać dobro – nihil novi sub sole. Świat się zmienia, czas pędzi, cywilizacja się rozwija, wszędzie jedno wielkie prosperity. Jednak ludzie pozostają tacy sami i nigdy się nie zmienią. Człowiek, to tylko brzmi dumnie. Chrystus też się nie zmienia i nie zmieni. Zawsze gdzieś z tyłu głowy przypomina nam, że nad jego ofiarą i sensem wędrówki należy się zastanawić.


On ciągle idzie. Ludzie patrzą z pogardą i nienawiścią, wychodzą z domów popatrzeć. Ich oczy płoną z wściekłości. A on dalej idzie. Idzie ostatkiem sił, przygniatany przez drewnianą deskę i nuci swoją ostatnią pieśń przed zmartwychwstaniem.


Elohi, elohi… lama sabahthani?

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


  • icons8-blog-filled-50
  • icons8-quill-with-ink-26
  • icons8-secured-letter-filled-50

© 2018 by Cezary Fabber. 

  • home-512
bottom of page