top of page

Lot Ikara nad Brukselą i skóra rewolucjonisty

  • Zdjęcie autora: cezaryfabber
    cezaryfabber
  • 15 paź 2018
  • 12 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 17 lis 2023

„I arrived in a city that always makes me think of a whited sepulchre. A narrow and deserted street in deep shadow, high houses, innumerable windows with Venetian blinds, a dead silence, grass sprouting between the stones, imposing carriage archways right and left, immense doubledoors standing ponderously ajar.”

Joseph Conrad, „Heart of Darkness”


„Zawsze patrzono na mitologię jak na jeden z najpiękniejszych tworów wyobraźni greckiej i była ona zbiorem nieśmiertelnych tematów, motywów, symbolów, bez których i dziś sztuka nie umie się obejść i wciąż do nich wraca.”

Jan Parandowski, „Mitologia”



W. H. Auden wielkim poetą był.


„Ktoś tam wielkim poetą był” – można by uzupełnić tę Gombrowiczowską formułkę wpisując w nią dowolny podmiot. Jest to zdanie ponadczasowe, którym szafują snoby i ignoranci, a takim belfer z „Ferdydurke” był z całą pewnością. Poczciwy Witold G. miał zarówno na jednych jak i drugich uczulenie chroniczne, to chyba właśnie dlatego nie wszyscy czytają i cenią jego książki.


Mimo wszystko treść początkowego zdania odarta z otoczki powieści Gombrowicza jest stwierdzeniem faktu. W. H. Auden wielkim poetą był i wiersze pisał wspaniałe. Najbardziej znany to oczywiście „Funeral blues”, ja wolę jednak inny, nie mniej znany, który aż prosi się o przytoczenie.


Wystan Hugh Auden


MUSÉE DES BEAUX ARTS


Co do cierpienia ci Starzy Mistrzowie

Nie mylili się nigdy. Jak dobrze poznali

Jego miejsce w życiu człowieka: to, że się zdarza,

Gdy ktoś inny je lub otwiera okno lub idzie przed siebie ospale;

To, że kiedy starsi czekają w żarliwej obawie

Na cudowne narodziny, zawsze muszą być

Dzieci, które nie chcą, by się wydarzyło, i jeżdżą na łyżwach

Gdzieś pod lasem, na stawie.


Nie zapomnieli nigdy,

Że nawet przerażające męczeństwo, by się spełnić, musi

Mieć kąt jakikolwiek, zaśmieconą dziurę,

Gdzie psy wiodą psie życie i koń kata

Ociera o drzewo swą niewinną skórę.


Na przykład w "Ikarze" Breughla: jak wszystko spokojne

Odwraca się od nieszczęścia; może tylko rolnik

Usłyszał plusk i krzyk zapomniany,

Lecz dla niego nie był to wypadek ważny i słońce

Oświetlało, jak oświetlać winno, białe nogi znikające

W zielonej wodzie; delikatny i kosztowny okręt, z którego na pewno widziano

Rzecz zdumiewającą, chłopca lecącego z nieba,

Musiał żeglować i płynąć, gdzie trzeba.


(Tłumaczenie: Jarosław Marek Rymkiewicz, „W. H. Auden - Poezje”, Kraków 1988)


Ten wiersz powstał podczas wizyty Audena w Brukseli, roku pańskiego 1938. W rok po niej poeta osiadł w Stanach Zjednoczonych, co nadszarpnęło jego reputację wśród Brytyjczyków, którzy uznali, że uciekł w obliczu zbliżającej się wojny.


Ja także udałem się niedawno z wizytą do stolicy Belgii, miejsca pięknego i ważnego zarówno dla tej dawnej, jak i dzisiejszej Europy, bez przerwy targanej przeróżnymi torsjami. Wyjazd na konferencję spędzałem bardzo aktywnie, ale nie byłbym sobą, gdybym nie wyrwał się ostatniego dnia do według mnie największej atrakcji tego miasta. Jest nim kompleks Królewskich Muzeów Sztuki – MUSÉE DES BEAUX ARTS.


Są takie miejsca w Europie, gdzie czas się zwyczajnie zatrzymał. XIX w. nastąpił i już w nich pozostał, nie przemijając, lecz nadal tworząc niejako „pod siebie” całą infrastrukturę miejską. Miejsc tych jest kilka, ale są bardzo znaczące, jak choćby Budapeszt, londyńskie City, Museum Insel w Berlinie, czy pierwsza dzielnica Wiednia. I do nich zaliczyłbym też Brukselę, w której wszystko przypomina mi o tym co było i nie chce odejść, i słusznie. Powiedzenie, że jest to miasto piękne byłoby truizmem, ja użyję wobec niego innego przymiotnika – jest ono na wskroś eleganckie. Przytoczony na początku Joseph Conrad, postrzegał je nieco inaczej, nie przepadał zarówno za stolicą Belgii, jak i za jej mieszkańcami. Powód wydaje się być oczywisty, autor doskonale znał i widział Kongo belgijskie, do którego podróżował wielokrotnie jako marynarz, pokazując w swojej twórczości do czego prowadzi wyzysk kolonialny, a niestety Belgowie mają w tej materii sporo za uszami. Na szczęście to już historia, z której ludzkość może czerpać nauki. Od historii wiszącej w powietrzu Bruksela jednak się nie odklei, i dobrze.


Wchodzę do Musée Royoux des Baux Arts, na stałą wystawę „Starych Mistrzów”, aby zobaczyć obraz, który tak zachwycił Audena, oraz wielu innych artystów, pozostając dla nich niewyczerpanym źródłem inspiracji. Niderlandzki malarz Pieter Breughel Starszy słynął z przedstawiania scen z codziennego życia chłopów, jednak w takich właśnie wiejskich, współczesnych mu sceneriach lubił umieszczać wydarzenia biblijne (vide „Rzeź niewiniątek”, „Droga krzyżowa”) oraz jak w tym przypadku motywy mitologiczne. Mowa o „Upadku Ikara” z 1558 r.

Pieter Breughel Starszy „Upadek Ikara” (1558 r.), Musée Royoux des Beaux Arts, Bruksela.


Ostrzegał mnie ojciec, gdy skrzydła majstrował,

Przed lotem na własny rachunek.

Lecz cel mój - świst myśli - zagłuszył te słowa

I ścięgna naciągnął, jak strunę.

Więc w górę! - Nad głowy, nad stropy, nad ziemię!

W poszumie stroszących się piór!

Najwyższą świątynię zamyka sklepienie,

A ja - nad sklepieniem! Wskroś chmur!

Wołają - ślepota! Wołają, że pycha!

A ja ramionami w dół niebo odpycham

I chwytam w źrenice ogromy oddali,

Gdzie wszystko jest małe i wszyscy są mali!

Ich rozgwar pochłania

Fanfara cisz -

Im - lecieć w otchłanie,

Mnie - wzwyż!

(…)

Chmur karki pokorne rozpędzam rozpędem,

Gdzieś za mną wiatr wyje jak pies;

Nie pytam o drogę, dróg szukać nie będę -

Ja sam jestem drogą za kres!

(…)

Na ciemnym tle nieba wypalam ślad jasny,

Mój ślad - już ostatni, przelotny, lecz własny

I spadam kometą, chwilowym płomieniem

Być może spełniając tym czyjeś marzenie

I lecę wśród cisz -

Ja - żar - drążę ziąb

I wszystko mknie wzwyż,

A ja - w głąb.


W ten sposób mit ten opisał mistrz Jacek Kaczmarski, jest to śpiewany wiersz „Lot Ikara”, poeta kolejny raz wrócił do tej postaci w innym tekście - „Upadek Ikara”. Oba utwory pochodzą z ostatniej płyty artysty, a inspirację do napisania ich obu stanowił właśnie obraz Breughel’a. Osobiście nie znam lepszej interpretacji mitu o Ikarze, gdzie zawarte byłyby bardziej przekonujące motywy, jakimi się kierował zakładając skrzydła.


Gdzie ten Ikar? – myśli człowiek patrzący na płótno Breughel’a. Gdyby nie tytuł, pewnie nikt nie wiedziałby co to płótno naprawdę przedstawia. Obraz jest wyjątkowy z powodu sposobu uchwycenia tematu, dla tego malarza bardzo charakterystyczny. Mistrz Pieter operował metaforą po mistrzowsku, wyłapywać ukryte znaczenia w jego twórczości to nie lada wyzwanie. Wiele dzieł Holendra zostało przez niego przemalowanych, gdyż nawiązania do współczesnych mu postaci i wydarzeń były nieraz zbyt czytelne. Malarz obszedł więc to wszystko tworząc swoista grę z odbiorcami swoich płócien. „Upadek Ikara” jest właśnie taką grą, nad którą trzeba podumać.


Jak się zdaje, poeci okazują się najlepszymi interpretatorami dzieła. Widać tu rolnika orzącego pole, który pewnie „usłyszał plusk i krzyk zapomniany,/Lecz dla niego nie był to wypadek ważny”, jest także pasterz wsłuchujący się w przyrodę, łowiący ryby wędkarz oraz „delikatny i kosztowny okręt, z którego na pewno widziano/ Rzecz zdumiewającą, chłopca lecącego z nieba,/Musiał żeglować i płynąć, gdzie trzeba.” Wszyscy zajęci swoimi sprawami, oddani pracy i rutynie. Zbyt zatopieni w codzienności, by zważać na cokolwiek innego.


Ikara na tym obrazie nie ma, a raczej są jego nogi i skrzydła, gdyż malarz przedstawił moment tonięcia po upadku bohatera do morza. To przedstawienie znajduje się w prawym dolnym rogu płótna, stanowi chyba najmniejszy element całego obrazu. Za Kaczmarskim: „Odurzone nieba skalą/Morze marszczy się beztrosko/Z migotliwą tańczy falą/ Białe piórko z kroplą wosku.” Pióra i nogi. Tylko tyle. W taki sposób upadek Ikara przedstawił Breughel, ukazując nie tylko mit, lecz przede wszystkim ludzką obojętność na los innego człowieka. Obojętność społeczeństwa wobec śmierci, ale także marzeń i pasji, które doprowadziły Ikara do zguby. Może Breughel zawarł tu metaforę traktowania przez społeczeństwo wszystkich, którzy chcąc wyrwać się rutynie dążą do czegoś więcej? Nawet kosztem życia, które tracą w imię realizacji swych marzeń? Dla mnie to najlepsza manifestacja obojętności i braku ludzkiej refleksji w malarstwie.


Mit o Dedealu i Ikarze zna każdy, przedstawiany jest chociażby na zajęciach języka polskiego w szkole podstawowej. Tragiczna w skutkach ucieczka z Krety przy pomocy skonstruowanych prze ojca i syna skrzydeł to motyw zakorzeniony w kulturze i świadomości od kilku tysiącleci, a Ikar stale inspiruje myślicieli i artystów od starożytności przez epokę nowożytną, aż po dzień dzisiejszy.


Młody chłopak, marzący o locie najwyżej jak się da. Ginący z własnej winy, przez chęć bycia kimś więcej. Spadający do morza wskutek realizowania swojego marzenia, pragnienia by dotrzeć wyżej niż ktokolwiek przed nim. Ale czy jego postawa jest naganna? Czy mamy prawo oceniać czyjeś pragnienie realizacji swych marzeń i pasji, niezależnie od konsekwencji? W powszechnej świadomości upadek Ikara nie jest metaforą kary za winę, lecz stanowi symbol tragicznego losu człowieka, który miał odwagę sięgnąć po to, o czym inni jedynie marzyli. Ale społeczeństwo go odrzuciło i odrzuca dalej, nie przejmując się kimś, kogo stać było na więcej i który próbował to osiągnąć. Ikar ciągle leci i upada, cały czas osamotniony w swoim marzeniu.


I oto jest właśnie finał jego lotu. Spada samotny i umiera samotny, tak samo jak każdy człowiek, nie tylko ci jemu podobni. Wszyscy, nawet wśród bliskich umieramy w samotności, taka już jest bowiem natura Czarnej Damy. Ikar utonął w morzu i nikt jego śmierci nie zauważył, mając na głowie setki innych spraw. Żył krótko, młodo rozstał się ze światem, ale coś po sobie pozostawił. Przecież, gdyby tak nie było, nikt by dziś o nim nie pamiętał.


Taki był upadek Ikara. Ale ja mimo wszystko wolę obserwować jego lot, nieważne jaki był tego lotu finał. Wszak to dążenie do finału jest lepsze niż finał sam w sobie, czyż nie? Ten koniec warto jednak zapamiętać, przecież bez niego dzieło nie byłoby kompletne.


********************************

W tym samym muzeum wisi jeszcze jeden szczególny obraz, wyjątkowego malarza. Na pierwszym piętrze Pałacu Sztuki znajduje się jedno z najsłynniejszych dzieł francuskiego neoklasycysty, który przy okazji był mistrzem mimikry – oto król służalców, Jacques-Louis David. Służył wszystkim francuskim reżimom, jakie następowały po sobie kolejno za jego życia. Malował dla Ludwika XVI, hulał razem z rewolucjonistami francuskimi (najsłynniejsza podobizna Robespierre’a to jego dzieło), wreszcie tworzył portrety konne cesarza Napoleona Bonaparte, który mianował go nadwornym malarzem. Po restauracji Burbon’ów, znów malował dla nich, a po powrocie Napoleona z Elby i w trakcie trwania jego słynnych „100 dni”, znów zadeklarował pełną współpracę. Służył wszystkim, którzy płacili, zbijając małą fortunkę. Jednak w końcu po upadku Napoleona oskarżono malarza o zdradę, co zmusiło go do ucieczki. Osiadł właśnie w Brukseli, gdzie dokonał żywota, zabierając ze sobą bodaj najlepsze swoje dzieło.


W sali na pierwszym piętrze po obu stronach korytarza wiszą naprzeciw siebie dwa płótna tego samego twórcy. Pierwszy z nich to sztandarowe „dziełko” francuskiego klasycyzmu – „Mars rozbrojony przez Wenus” z 1822 r., ostatnie płótno stworzone przez artystę. Nie mogę odmówić David’owi zdolności malarskich, ale ten obraz za grosz nie trafia w mój gust. Wydaje mi się odrobinę kiczowaty i przesadnie pompatyczny, wszak jest to schyłek jego twórczości. Nie jestem wielkim fanem klasycyzmu, gdyż ten kierunek malarski wręcz cyzelował (często niepotrzebnie) każdą kreskę do perfekcji. Ta technika, zwana z francuskiego manieré lisseé (dosł. wylizywanie) to malowanie oparte bardziej na konturze, nawiązywało do sztuki antycznej (postacie na obrazach klasycystów wyglądają jak posągi). Mistrzem i wyznawcą tej techniki był właśnie David, podobnie jak jego wielki następca J.-A.-D. Ingres. (Później z tego kierunku wywiedzie się m. in. francuski akademizm.) W każdym razie wielu osobom, w tym mnie z klasycyzmem jest nie do końca po drodze, ale zdarzają się mistrzowskie wyjątki. Takim wyjątkiem jest obraz wiszący naprzeciw „Marsa...”, prawdziwe arcydzieło w twórczości David’a, ale i w dziejach malarstwa w ogóle.


Śmierć Marat’a” (1793 r.) budzi lęk, co wydaje się być zrozumiałe, gdyż przedstawia nieboszczyka. Ale to nie jest śmierć naturalna, to śmierć, która nastąpiła nagle i nieoczekiwanie, a ten kadr ukazuje sytuację kilka sekund, może minut po zgonie przedstawionego na płótnie człowieka. Polski tytuł płótna został przełożony z popularnego angielskiego „Death of Marat”. Jednak oryginalny tytuł obrazu to „Marat assassinée” – Marat zamordowany. Obraz ten nie jest zwyczajnym dziełkiem stanowiącym hołd dla zmarłego, gdyż takiego hołdu nie był on godzien. Jedno płótno, a zawiera w sobie tyle historii, tyle ładunku emocjonalnego, tyle symboli. Nie wiadomo, od czego zacząć.

Jacques – Louis David “Śmierć Marat’a” (1793 r.) Musée Royoux des Beaux Arts, Bruksela.


Jean-Paul Marat z wykształcenia był lekarzem, absolwentem Uniwersytetu Paryskiego oraz Uniwersytetu St. Andrews w Wielkiej Brytanii. Początkowa praktyka lekarska w Londynie, a później w Paryżu uczyniły z niego specjalistę od chorób oczu, pisał nawet rozprawy naukowe na ten temat. Jego pasją była jednak filozofia i temat organizacji społeczeństwa, co zaowocowało kilkoma esejami filozoficznymi i książką „Kajdany niewoli”, która przyniosła mu rozgłos zarówno w rodzinnej Francji, jak i Wielkiej Brytanii. Jego powrót do Paryża zbiegł się w niedługim czasie z narastaniem nastrojów rewolucyjnych społeczeństwa. Zwołanie przez króla Ludwika XVI Stanów Generalnych, przekształconych w Zgromadzenie Narodowe i Konstytuantę wywołało u Marat’a zwrot w stronę radykalizmu. Porzucił praktykę lekarską i całkowicie oddał się publicystyce, wydając gazetę „Przyjaciel ludu”, głoszącą hasła rewolucyjne. W niedługim czasie stał się jedną z najbardziej znanych postaci Rewolucji Francuskiej obok Danton’a i Robespierre’a, a jego apele o zdecydowane i krwawe rozprawianie się z „wrogami ludu” zadziwiały nawet samych rewolucjonistów. Marat nawoływał do zgilotynowania króla, wszystkich arystokratów, a nawet kolegów z klubu politycznego, którzy jego zdaniem byli zbyt umiarkowani. Dopiął swego, w całej rewolucyjnej Francji spod gilotyny spadały codziennie setki głów, Marat nawoływał do masowych mordów na arystokratach, sam niejednokrotnie pisał donosy i listy do Komitetu Ocalenia Publicznego o skazanie na śmierć konkretnych obywateli. Był też jednym z głównych agitatorów Masakr Wrześniowych z 1792 r., w których bez sądu zamordowano 1400 osób oraz czołową postacią terroru jakobińskiego. Za nim Rewolucja na dobre „okrzepła”, Marat za swoje „ekscesy” niejednokrotnie musiał się ukrywać przed samosądami, między innymi w paryskich kanałach i katakumbach. Jak sam twierdził, właśnie w kanałach nabawił się choroby skóry, jednak wiele faktów wskazuje, że były to zmiany wywołane postępującymi stadiami syfilisu. I właśnie te dwa fakty (Masakry Wrześniowe i zmiany skórne) okazały się kluczowe dla okoliczności jego śmierci.


Pod koniec życia Marat redagował swoją gazetę siedząc w wannie, gdyż kąpiele miały mu pomóc w walce z licznymi zmianami i liszajami, którymi pokryła się jego skóra. Organizm rewolucjonisty był już tak przeżarty chorobą, że praktycznie uniemożliwiał mu funkcjonowanie poza własnym mieszkaniem. Marat całe dnie moczył się wodzie, aby ukoić dolegliwości. Któregoś dnia służący wprowadził do jego pokoju Charlotte Corday – arystokratkę z Normandii, która jak twierdziła, ma dla niego wieści z północy kraju. Marat postanowił wysłuchać kobietę i to była jego ostatnia życiowa decyzja. Corday była przeciwniczką jakobinów, poszła więc do „najgłośniejszego” ich agitatora. Marat leżał w wannie i pisał list, kiedy Corday wbiła mu nóż w pierś, po czym zwyczajnie wyszła z mieszkania rewolucjonisty. Zgilotynowano ją kilka dni po zamordowaniu Marat’a.


I ten moment, chwilę po zabójstwie, zilustrował Jacques-Louis David. Zwłoki rewolucjonisty leżące bezwładnie w wannie, w jednej ręce pióro, w drugiej list z prośbą o pomoc (w rzeczywistości był to wniosek Marat’a o zgilotynowanie kolejnego arystokraty). Płótno jest dość duże, a wyraźny podział na dwie części (czarne tło na górze, zwłoki w wannie na dole) potęguje wrażenie grozy. Śmierć człowieka pokazana w bardzo realistyczny, wręcz werystyczny sposób. (Śmierci ofiar jego polityki z kolei nigdzie nie pokazano.) Trzeba zdać sobie sprawę z idealizacji postaci na płótnie, jednak nie wpływa to w żaden sposób na artystyczne walory tego dzieła.


David wspiął się tym kadrem na wyżyny własnego mistrzostwa, czyli maniere liseé, ale także operowania metaforą. Obraz przypomina bardziej zdjęcie, dlatego najlepiej prezentuje się na żywo, gdyż reprodukcje nie są w stanie oddać wszystkiego co na nim widać. A widać każde pęknięcie kamienia, każdy por skóry martwego rewolucjonisty, zmienionej przez chorobę. Hiszpański dermatolog, dr Pablo Coto-Segura napisał artykuł naukowy, w którym analizuje zmiany skórne na ciele Marat’a jako pochodne chorób wenerycznych. Z kolei dr Josef E. Jelinek twierdzi w swoim artykule, że Marat cierpiał na opryszczkowate zapalenie skóry. Skoro uczeni mogą się spierać i postawić diagnozę na podstawie dzieła sztuki, świadczy to jedynie o mistrzostwie twórcy. Na temat światłocienia na tym obrazie można by wręcz napisać rozprawę. Studium głowy, ramienia, płótna owiniętego wokół głowy Marat’a, czy nawet kamiennego bloku z wyciosanym napisem „á Marat” (z franc. dla Marata lub Marat’owi) zachwycają jednakowo. Ten napis potwierdza personalny wymiar płótna, faktem jest, że David znał ofiarę bardzo dobrze, prawdopodobnie przegadali niejeden temat i wychylili przy tym niejeden kieliszek. Co więcej, malarz został wezwany na miejsce zbrodni i zobaczył zwłoki kolegi na własne oczy. A że bohater obrazu był skończoną szują? David miał prawo uczcić go w ten sposób, jego sprawa. Gdyby nie to, pewnie nie podziwialibyśmy dzisiaj jednego z najwybitniejszych obrazów w dziejach, stworzonego francuskim pędzlem.


David zastosował tu także tyleż wyraźną, co kontrowersyjną metaforę. Wystarczy cofnąć się do wcześniejszych dziejów sztuki i prześledzić płótna przedstawiające „zdjęcie Chrystusa z krzyża”, żeby zorientować się, co David miał zamiar przekazać. Marat o spokojnej, zastygłej już w przedśmiertnym tchnieniu twarzy, przechylony na prawy bok, ze zwisającą bezwładnie prawą ręką to praktycznie jeden do jednego kopia wizerunku Chrystusa, zdejmowanego z krzyża (vide obraz Rogiera van der Weyden'a poniżej). Malarz przedstawił zbrodniarza jako Mesjasza, wybawiciela ludu. Bluźnierstwo? Nie dla francuskich rewolucjonistów, którzy już za życia otoczyli Marat’a kultem, a po śmierci uznali za męczennika, który zginął za sprawę. Dzisiaj wiemy, kim ów francuski lekarz był naprawdę. Ale nawet taki (kontrowersyjny z pewnych punktów widzenia) chwyt trzeba David’owi oddać. To po prostu doskonałe malarstwo.

Rogier van der Weyden „Zdjęcie z krzyża” (1435 r.), Museo Nacional del Prado, Madryt.


Zastanawiam się, czy nie ma w tej historii podobieństwa do mitu o Ikarze? A może Marat był takim właśnie Ikarem? „Założył skrzydła” i „poleciał” na oślep, targany wiatrem historii, która okazała się silniejsza od niego. Nie słuchając ostrzeżeń, pędząc za swoim marzeniem o władzy i nierealnym, powszechnym szczęściu dla wszystkich ludzi, zszedł na drogę zbrodni – i to był jego upadek. Z marzeń i ideałów nie zostało nic, ich miejsce zajął fanatyzm i żądza mordu. Spadł z samego szczytu, śmiertelnie chory i w końcu zamordowany przez przedstawicielkę ludu, któremu kiedyś miał pomóc, a który zwyczajnie nim gardził. Zgotował cierpienie ludziom i zostawił po sobie ślad zbrodniarza, była to „skrzywiona” wersja upadku Ikara. Dawne marzenie, stało się przekleństwem i zgubą. Obaj – Ikar i Marat - popełnili ten sam błąd, a była nim pycha.


Może taka opinia o Marat’cie jest w jakiś sposób przekonująca. A może zwyczajnie bredzę, chcąc znaleźć analogię między dwoma wybitnymi obrazami? Nic nie poradzę na moje osobliwości, mogę jedynie skryć je w swoim gabinecie.

************************


Wracałem z Brukseli lecąc samolotem. Dwie godziny później byłem już w Warszawie – mój lot zakończył się szczęśliwie. Wtedy przypomniałem sobie królewskie muzeum, nucąc „Lot Ikara”. I powróciłem do rzeczywistości, która leczy nas ze wszystkich marzeń, nie ma w niej bowiem zbyt wiele miejsca ani na wyjście przed szereg, ani na porywy serca. Uświadomiłem sobie wówczas, że w istocie co do cierpienia, ci starzy mistrzowie nie mylili się nigdy.


Teraz wychodzę z autobusu. Za chwilę wejdę do mieszkania i odstawię walizkę w kąt. Usiądę przy biurku, wykonam szkice. Potem skonstruuję skrzydła, ot tak, na wszelki wypadek. Na koniec schowam je na dnie szafy, w nadziei, że kiedyś ich użyję. I pewnie nie będę zdawał sobie sprawy, jak wielu jest takich, którzy uczynią podobnie.

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


  • icons8-blog-filled-50
  • icons8-quill-with-ink-26
  • icons8-secured-letter-filled-50

© 2018 by Cezary Fabber. 

  • home-512
bottom of page