top of page

Królewska para Florencji

  • Zdjęcie autora: cezaryfabber
    cezaryfabber
  • 13 maj 2018
  • 14 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 17 lis 2023

„Wszelkie formy, jakie istnieją na tym bożym świecie, mogą być odnalezione w ludzkiej postaci. Ciało i twarz człowieka powiedzą ci, co on sobą reprezentuje. Jakże więc mógłbym wyczerpać swe zainteresowanie?”

Irving Stone, „Udręka i ekstaza”

(tłum. A. Szpakowska)

„Sztuka jest dzieckiem natury i wnuczką Boga.”

Dante Alighieri


W Rawennie zapadał już zmrok, kiedy postawił kropkę na końcu ostatniego wersu „Inferna”. W ten sposób zakończył pisanie części trzeciej swego opus magnum„Komedii”, do którego to tytułu wiele lat później dodano przymiotnik „boska”. Teraz poczuł, że zaczyna gasnąć. Ale był szczęśliwy, rozstawał się z ziemską egzystencją spełniony, skończywszy swoje dzieło. Żałował tylko, że nie odchodzi we Florencji i nie był pewien czy Beatrycze - muza jego życia będzie na niego czekać po tej lepszej stronie. Teraz już wiedział, że śmierć właśnie wzięła go w swoje ramiona.


Dante Alighieri, włoski poeta doby średniowiecza pewnie nie przypuszczał, że swoją twórczością położył podwaliny pod współczesny język włoski, a jego trzyczęściowa (Niebo, Czyściec, Piekło) „Boska komedia” ukształtuje wyobrażenie zaświatów w całej kulturze europejskiej. Człowiek, któremu sztuka zawdzięcza wiele, a którego wygnano z ukochanego miasta za popieranie przeciwnej strony politycznego sporu (stronnictwo gwelfów białych). Codziennie mijamy i rozmawiamy o elementach spuścizny Dantego wchłoniętych także przez popkulturę, nie bardzo się nad tym zastanawiając. Dzisiaj jest dla Florencji bohaterem, nierozerwalnie złączonym z historią i sztuką całej Italii.


Teraz szedł przez swoje miasto. Przez małą ojczyznę, która go wyklęła, opluła i wygnała. Miasto za którym nie przestał tęsknić, a teraz w przedśmiertnej malignie, sennym majaku, w ostatniej godzinie swojego tchnienia szedł po raz ostatni mostem złotników, który rozpłynął się nagle, tak samo jak wszystko co rzeczywiste i urojone pozostaje poza człowiekiem, który przechodzi już w inny świat. Usłyszał głos Beatrycze, zobaczył jak szła mu na przeciw, aby znów go dotknąć. Uśmiechnął się. Zabrała go ze sobą radosnego, zanim upojony swoją ostatnią myślą zdążył przejść florencki most.


* * * * * * * * * *


Most Ponte Vecchio, gdyż o nim mowa, w istocie jest mostem złotników. Idąc nim, przechodzień nie wie, w którą stronę właściwie ma spojrzeć. Złoto jest wszędzie, rozlewa się z witryn sklepów jubilerskich i razi w oczy każdego, kto zdecyduje się na wyprawę na drugą stronę rzeki. Mienią się obręcze okalające szlachetne kamienie, a bransolety zegarków skupiają na sobie uwagę bardziej niż na kopertach odliczających godziny, i słusznie, bowiem ten, kogo stać na taki zegarek, jest wystarczająco szczęśliwy, aby czasu nie musieć liczyć. Z mostu rozciąga się wspaniały widok miasta, tak spopularyzowany przez kino i sugerujący trwałość Florencji. „Stare miasto” nie zmieniło się ani na jotę, nie spadła na nie żadna bomba, nie przeszła przez nie żadna nawałnica wojenna, nie licząc mostów, wysadzonych przez hitlerowców podczas odwrotu (Ponte Vecchio ocalał). Prawdziwa tragedia spotkała ojczyznę Dantego dwadzieścia lat później. Jednak los nie zapomina i rozkłada wszystkim nieszczęścia jednakowo, aby rachunek się zgadzał.


W kwietniu 1966 r. rzeka Arno wystąpiła z brzegów, zalewając miasto. Ucierpieli nie tylko mieszkańcy. W bibliotece narodowej pływało wszystko, ponad milion manuskryptów z różnych okresów historycznych, a lwia część ze starożytności zostało przykrytych grubą warstwą błota. To losowi nie wystarczyło, słynną Galleria degli Uffizi – siedzibę Medyceuszy powódź zalała do wysokości czwartego piętra. Na szczęście zagrożenie zażegnano, dziś nie ma śladu po powodzi sprzed 50 lat. Jest za to inna, permanentna powódź ludzka, która nie przestaje zalewać Florencji. Mowa o turystach, gdyż w tym mieście nie ma dnia, kiedy może od nich odpocząć.


Zostawiam za sobą most złotników i przemierzam miasto, kierując się na Piazza della Signoria. Idę tam, gdzie gęstość zaludnienia ulic co kilka metrów się zwiększa, oto i mój drogowskaz. Po kilkudziesięciu metrach wchodzę na plac. Słynny lew Marzocco szczerzy się do mijających go ludzi a łapą przykrywa tarczę ze znakiem Medyceuszy. Fleur-de-Lys - kwiat lilii, tak często stosowany w zachodnioeuropejskiej heraldyce, jest ogólnym symbolem przynależności do stanu szlacheckiego i arystokracji. Medyceusze byli rodem bogatych kupców i bankierów, którzy rządzili Florencją od bardzo dawna. Ostatecznie w 1477 r. uzyskali tytuł szlachecki i książęcy. Wawrzyniec I Wspaniały na herbie umieścił właśnie kwiat lilii. Nie jeden, ale aż trzy, wzorem XV-wiecznego herbu Francji, aby rozgłaszał wszem i wobec – oto ja, Lorenzo de Medici, książę i władca Florencji. Zbliżał się wiek XVI, czyli jeden z najwspanialszych okresów w historii kultury włoskiej i europejskiej, do czego florencka dynastia przyczyniła się w znacznym stopniu, jako mecenasi i popularyzatorzy sztuki.

Herb rodu Medici.


Na placu Signoria stoi konny posąg protoplasty rodu Medici – Kosmy I Wielkiego. Za nim znajduje się jedna z najbardziej uczęszczanych galerii sztuki na świecie, wspomniana już Galleria degli Ufizzi. W wolnym tłumaczeniu oznacza tyle, co galeria urzędników, w tym budynku znajdowała się siedziba administracji Medyceuszy. Później zaczęto gromadzić tu zbiory, które do dzisiaj są uznawane za jedną z najwspanialszych kolekcji malarstwa i rzeźby na świecie. Po upadku dynastii, ostatnia spadkobierczyni rodu Anna Maria Medycejska ofiarowała rodzinne skarby miastu, dzięki czemu każdy może teraz odwiedzić „Królową”.


Staję przed wejściem i nie mogę się nadziwić. Wąż złożony z „pielgrzymów”, próbujących dostać się do galerii jest dłuższy niż ktokolwiek by się spodziewał. Załamuję ręce nad swoją ignorancją i lekceważeniem rad z papierowych przewodników, gdzie napisano wyraźnie – „w kolejce spędzisz 4 godziny, kup bilet kilka dni wcześniej”. Trudno, do królowej wrócę jutro, dziś mogę odwiedzić króla, który swoją siedzibę ma na drugim końcu starego miasta. Po drodze wstępuję jeszcze do katedry Santa Maria del Fiore, olbrzymiej budowli, która budzi autentyczny zachwyt. To nie jest zwyczajna katedra, czyż kościół we wzorki ktokolwiek mógłby poczytać za zwyczajny?


Il Duomo, jak nazywają ją krótko Florentczycy (zresztą jak każdą katedrę) jest tak stara jak samo miasto. Była świadkiem kluczowych wydarzeń, jak choćby zabójstwo Giuliana di Medici (brata Wawrzyńca Wspaniałego) czy kazań ojca Girolamo Savonaroli – fanatycznego dominikanina, straconego za herezję. Mimo, że kościół św. Reparaty istniał w tym miejscu już od czasów starożytnych, to dopiero w 1294 r. zdecydowano się go przebudować, by stał się katedrą, którą można dziś podziwiać. Główny architekt Arnolfo di Cambino projekt miał fantastyczny, ale przez to trudny do wykonania. Chodziło głównie o gigantyczną kopułę, tyle, że nikt poza Cambino nie był w stanie jej dokończyć. Ponieważ, jak wiemy z historii, budowy katedr i kościołów lubią przeżywać swoich twórców nieraz o setki lat, w tym przypadku zdarzyło się podobnie. Cambino zmarł przed jej ukończeniem, a dopiero w 1423 r. za finiszowanie kopuły zabrała się prawdziwa gwiazda włoskiej architektury – Filippo Brunelleschi.

Efekt pracy architekta podziwiać można zarówno od środka (dumając), jak i na zewnątrz (sącząc espresso w jednej z otaczających katedrę kawiarni). Opisać tej świątyni jednak nie sposób, to trzeba zobaczyć na własne oczy. Jeżeli kościoły w samym swoim zamyśle mają być miejscem skupienia i zadumy, to florencka il Duomo jest ucieleśnieniem właśnie tego warunku. Przepych jest tu znośny, patos nieobecny, jednym słowem idealne warunki do zastanawiania się nad egzystencją i duchowością. Najlepiej w pojedynkę, gdyż wiara jest zbyt prywatną sprawą aby dzielić się nią z tłumem.


* * * * * * * * * *


Po długim spacerze wreszcie docieram do celu – Galleria dell’ Accademia, gdzie mieszka król tego miasta. Wąż pielgrzymów jest krótszy, w kolejce spędzam tylko godzinę, przy okazji kupując w Internecie bilety na wizytę u królowej. Smartfon na coś mi się przydał, chowam go jednak po chwili w najgłębszej kieszeni, nie chcąc wchodzić do galerii z antytezą skupienia i refleksji w ręku. Galeria Akademii Sztuk Pięknych mimo pokaźnej kolekcji, najbardziej słynie tylko z jednej rzeźby, dla której wszyscy tu przychodzą. Oto i król Florencji, jego wysokość Dawid.

Michaelangelo Buonarotti - „Dawid” (1501-1504), Florencja, Galleria dell’ Accademia.


Gdyby stworzyć ranking na najsłynniejszą rzeźbę na świecie, rzeźbę którą każdy zna, kojarzy, słyszał o niej lub obejrzał przynajmniej na zdjęciu, z pewnością wygrałyby ex equo dwie – „Dawid” i „Pieta”, obie stworzone ręką mistrza. Tym mistrzem był Michał Anioł Buonarotti. Syn burmistrza Chiusi, ikona renesansu, geniusz, który był w stanie leżąc na rusztowaniu namalować w „trójwymiarze”, z zachowaniem wszystkich reguł perspektywy watykański „Sąd Ostateczny”, prawdziwą perłę światowej sztuki. Zawsze wolał rzeźbić. Malował dla pieniędzy, rzeźbił z potrzeby serca. Owszem, za rzeźby też dostawał pieniądze i realizował na nie zamówienia, ale to właśnie modelując kamień czuł się prawdziwym twórcą. Pisarz Irving Stone w fabularyzowanej biografii Michała Anioła „Udręka i ekstaza” umieścił piękny passus: „Artysta, kiedy pracuje w najwyższym napięciu sił, żyje w królestwie wzniesionym ponad ludzkie szczęście.” Czy jest tak naprawdę? Niektórzy pewnie zarzucą tym słowom zbytnią pretensjonalność, inni może nie uwierzą w sens owych zdań. Jeszcze inni będą wątpić, czy rzeczywiście rzeźbiarz czuł szczęście podczas pracy nad „Dawidem” i innymi dziełami. Tak czy owak, Buonarotti stworzył najsłynniejszy akt męski wszechczasów.


Przede mną starotestamentowy bohater, niespełna osiemnastoletni pogromca Goliata, wodza Filistynów, przyszły król państwa Izrael. Nie jest szczególnie muskularny, ale anatomia oddana została w najdrobniejszym szczególe, wystarczy zwrócić uwagę choćby na prawą dłoń, oplecioną siecią żył. (A przecież to kamień!)


Dawid to młody, wchodzący w życie mężczyzna, wystawiony na próbę. Mistrz Buonarotti uchwycił znamienny moment – moment przed zamachem. Jedna ręka młodzieńca wygina się, za chwilę kamień, który dzierży w prawej dłoni znajdzie się w procy, a wkrótce potem między oczami Goliata. Ale to jeszcze nie triumf, na razie jest niepewność, połączona ze strachem, z domieszką brawury. Już za chwilę będzie po wszystkim, za chwilę Dawid weźmie zamach… ale jeszcze nie teraz. Jeszcze chwila, jeszcze moment.


Dookoła rzeźby tłum ludzi, którzy chodzą dookoła i nie mogą się napatrzeć. Ekspozycja jest przemyślana, można okrążyć Dawida ze wszystkich stron i to jest sprawą kluczową, zwłaszcza, że widać jego twarz od frontu. Na wszystkich fotografiach widzimy go z boku, prawie nigdy en face. Przez to ma się wrażenie, że patrzy przed siebie z lekko zawadiacką miną, a zwycięstwo i pewność własnej osoby bije z tej ogromnej twarzy. To prawda i nieprawda zarazem. Dawid się też boi. Dopiero patrząc mu w oczy „na żywo” widzi się strach i niepewność. Ta twarz skupia w sobie mieszankę emocji, od brawury i odwagi przez niepewność do przerażenia. Mieszanka arcytrudna do pokazania, zarezerwowana tylko dla prawdziwych poetów dłuta, a takim Buonarotti był w każdym calu. Po tym odróżnić można arcydzieła i wyodrębnić je z gąszczu sztuki bardzo dobrej, niezłej i kiepskiej.


„Geniusz miał problem z oddaniem proporcji.” – powiedział mi kiedyś ojciec. Jest lekarzem, ma słuszne pretensje. Nawet na zdjęciach gołym okiem widać, że głowa, ramiona i dłonie Dawida są nieproporcjonalnie duże w stosunku do reszty ciała. Na żywo można się jedynie utwierdzić w tym przekonaniu. Aby wyjaśnić ów stan rzeczy, prześledziłem historię powstania rzeźby. Roku pańskiego 1501 Michał Anioł dostał zamówienie na jej wykonanie od l’Opera di Santa Maria del Fiore, instytucji zajmującej się konserwacją florenckiej katedry. Przeznaczeniem Dawida było stanąć na bardzo wysokim postumencie lub kolumnie. Buonarotti trochę podumał, wykonał parę obliczeń, zrobił kilka szkiców w prosektoriach, podrapał się w swoją czarną jak smoła brodę i doszedł do wniosku, że musi powiększyć dłonie i głowę, żeby lepiej się prezentowały z perspektywy oglądających, którzy będą patrzeć w górę, aby podziwiać młodziana. Końcowy efekt dużej głowy i dłoni nie jest więc błędem, ale celowym działaniem w trosce o dobro widzów. Geniusze już tak mają, uczynić im jakikolwiek zarzut jest bardzo trudno.


Wychodzę z galerii pełen podziwu i zarazem dziwnego zadowolenia, że Dawid jest słusznie ceniony mimo upływu wieków. W momencie gdy piszę te słowa, tj. w roku 2018, Dawid obchodzi swoje 514 urodziny. God save the king, chciałoby się rzec.

W 1502 r. mistrz Buonarotti rozpoczął realizację zamówienia francuza Pierre’a de Rohan na innego „Dawida”, tym razem z brązu. Dziś w Luwrze można oglądać szkic rzeźbiarza do tego œvre, na którym oprócz rysunków widnieje odręczny napis: „Davicte cholla fromba e io chollarco. Michelagniolo” - „Dawid ze swoją procą, ja ze swoim dłutem. Michał Anioł.” Proca i dłuto, dwa narzędzia i dwa symbole zwycięstwa. Dawid za pomocą procy pokonał Goliata, przeciwnika większego i silniejszego od siebie. Z czasem został królem Izraela. Michał Anioł Buonarotti za pomocą dłuta również pokonał większego przeciwnika, czterometrowy marmurowy blok, z którego stworzył króla rzeźb. Obaj panowie pokonali też historię, na której kartach zapisali się po wsze czasy. W Galleria dell’ Accademia można dziś oglądać efekty ich zwycięstwa. Triumf okazał się podwójny.

Michaelangelo Buonarotti, Szkice do „Dawida” (1502); Museé National du Louvre. Obok rysunku ramienia, odręczny napis wraz z podpisem.

* * * * * * * * * *


Następnego ranka dzierżę w dłoni bilet i stoję przed galerią urzędników z nadzieją, że uda mi się wejść bez zbędnego czekania. Po 20 minutach wchodzę do środka, pozostawiając za sobą cały betonowy zgiełk na najbliższe kilka godzin. Mała podróż do innego świata skończy się szybko, ale pozostawi wspomnienie i tęsknotę, która wywierci w umyśle dziurę, a załata ją tylko ponowna wizyta w muzeum.


Kolekcja jest olbrzymia i wymaga wiele wysiłku, aby odwiedzić wszystkie sale. Ja zmierzam do celu powoli, chłonąc wszystko, co napotkam na swej drodze przed oblicze Królowej. W tym miejscu jest tak wiele znanych obrazów, że osobom choć trochę zainteresowanym z pewnością zaprze dech. Tutaj bowiem znajduje się najsłynniejszy portret Marcina Lutra i jego żony Catheriny von Bora autorstwa Lucasa Cranacha Seniora. Tutaj jest jeden z najwspanialszych portretów w dziejach malarstwa – zakazana twarz księcia Federigo II da Montefeltro, którą szczegółowo oddał Piero della Francesca, domalowując później portret jego zmarłej małżonki. Jest i „Zwiastowanie” mistrza nad mistrzami Leonarda da Vinci. Wreszcie spotykam też spokojny wzrok „Madonny ze szczygłem” Rafaela Santi. Od tego nagromadzenia arcydzieł można dostać oczopląsu. A jest ich coraz więcej i więcej.

Piero della Francesca, “Portret księcia Federigo II da Montefeltro i jego żony Battisty Sforza”, (1465-1470), Galleria degli Uffizzi, Florencja.

Leonardo da Vinci „Zwiastowanie” (1472-1475) Galleria degli Uffizzi, Florencja.


Teraz wchodzę na pokoje pierwszego piętra. I staję z nią twarzą w twarz. Simonetta Vespucci, niekoronowana królowa toskańskiej stolicy, florencka piękność i muza wielu miejscowych artystów, z których wyróżniał się Sandro Botticelli. Poczciwy Sandro, Florentczyk z urodzenia, malarz z zawodu i pasji, jedna z ikon sztuki renesansowej i włoskiej w ogóle. Był malarzem kobiet, które ukazywał wspaniale i to w specyficzny, szczególny dla siebie sposób. Jego twórczość pełna jest dziwnej „radości”, która nieraz wręcz kłóci się z tematyką malowanych przez niego scen. Za przykład może posłużyć dyptyk (również znajdujący się w tym muzeum) „Judyta i Holofrenes”.


Starotestamentowa historia izraelskiej kobiety, która po spędzeniu nocy z dowódcą fenickiej armii obcina mu głowę, w celu obniżenia morale jego żołnierzy - motyw bardzo popularny w historii sztuki. Na lewym skrzydle, w środku namiotu leży bezgłowy zewłok Holofrenesa, nad którym stoją zszokowani żołnierze. Po prawej zaś Judyta – uzbrojona w wielki nóż, uśmiechnięta i rozpromieniona dzieweczka, pląsa sobie spokojnie po łące, obok zaś idzie jej towarzyszka z głową wodza Fenicjan zawiniętą w płótno. Botticelli nie był co prawda jedynym, który podszedł do tej sceny w osobliwy sposób (patrz: „Judyta i Holofrenes” Caravaggia i Gentileschi), ale temat dekapitacji w malarstwie zostawię na inny raz.


Pędzel Botticellego to klasa olimpijska, i chociaż w okresie, w którym tworzył to światłocień zyskiwał prymat nad rysunkiem, malarz nic sobie z tego nie robił i doprowadził swoją „liniową” technikę do perfekcji. Oprócz malarstwa religijnego i mitologicznego uprawiał także z powodzeniem ilustratorstwo, wspomnieć wypada choćby jego wykonane piórkiem rysunki do „Boskiej komedii” Dantego. Twórczość jego jest elegancka, wyrafinowana i technicznie dopracowana, jednocześnie będąc delikatnie, acz nie przesadnie rozerotyzowaną, do tego pełną poezji i baśniowości. Historycy sztuki wszystkich czasów zachwycają się jego techniką malarską. Choćby XIX-wieczny znawca Bernard Berenson, który uznał Sandra za najwybitniejszego wirtuoza linii w malarstwie europejskim. Niestety pod koniec życia, Botticelli stał się gorącym zwolennikiem ojca Girolamo Savonaroli, co przełożyło się na stagnację twórczą. Zanim jednak się to stało, zdążył swoimi dziełami oddać hołd florenckiej piękności – Simonettcie.


Simonetta Vespucci, urodzona w Genui jako Simonetta Cattaneo, w wieku 16 lat została żoną florenckiego kupca i bankiera Marco Vespucciego. Z miejsca stała się „gwiazdą” miasta już w dniu swojego ślubu. Wkrótce została obwołana najpiękniejszą kobietą w północnych Włoszech, a sam Giuliano de Medici nadał jej tytuł „Królowej piękna” po wygranym przez siebie turnieju rycerskim La Giostra. Przypuszcza się, że oboje zostali kochankami, choć większość historyków umieszcza takie twierdzenia w kategorii legend. Niestety Simonetta nie cieszyła się długo swoim tytułem. Zmarła w kwietniu 1476 r. na gruźlicę, w wieku niespełna 23 lat. Podobno żałobę po „królowej” nosiła cała Florencja. Giuliano dołączył do niej dwa lata później, zasztyletowany w il Duomo w wyniku spisku Pazzich. Uroda florenckiej piękności przeżyła jednak na obrazach wielu artystów, głównie Sandro Botticellego i to dzięki niemu mit nieszczęśliwej miłości Simonetty i Giuliano trwa do dziś.


Królowa patrzy na mnie z obrazu, a ja wpatruję się w nią jak zahipnotyzowany. „Narodziny Wenus” stanowi sztandarowe dzieło włoskiego Renesansu. Jest to co prawda Renesans wczesny, nowatorskich chwytów malarskich, charakterystycznych dla tej epoki jest tu niewiele, ale i tak wspominając o renesansowych dziełach, od razu ten właśnie obraz staje wszystkim przed oczami. Tym płótnem Botticelli ugruntował swoją sławę jako malarza i dał bogini twarz Simonetty. Replikował jej podobiznę na bardzo wielu swoich malowidłach. Najprawdopodobniej kochał ja platonicznie, nie będąc przy tym oryginalnym, gdyż inni florenccy malarze z pewnością darzyli ją podobnym uczuciem. Tak czy inaczej, dzięki niemu stała się nieśmiertelna, a dzisiaj podziwia ją każdy, kto znajdzie się we florenckiej galerii.

Sandro Botticelli, „Narodziny Wenus” (1482-1485), Galleria degli Uffizzi, Florencja.


Postać Wenus na płótnie przypomina bardziej posąg, niż żywa osobę. Nie powinno to dziwić, gdyż jest to moment ożywienia – lecący z lewej Zefir popycha ją swoim podmuchem, a bogini Chloris rzuca w jej kierunku kwiaty. Po prawej bogini Flora trzyma płaszcz, aby okryć wdzięki nowo narodzonej. Piękna to scena, a tytułowa postać jeszcze piękniejsza. Botticelli zawarł na obrazie ideał klasycznego kobiecego piękna. Jest to akt malowany z pamięci i wyobrażony, dlatego też Wenus, jako boski ideał nie wydaje się być realną postacią (poza twarzą prawdziwej osoby). I nie musi nią być, przecież wszyscy wiemy, że ideał jest idealny właśnie dlatego, że żadna ziemska istota go nie osiągnie. Znawcy twierdzą, że obraz ucieleśnia filozofię szkoły neoplatońskiej, bardzo wówczas popularnej. Ale nie psujmy zbytnią analizą intelektualną malarskich walorów tego obrazu. Popatrzmy na niego i zachwyćmy się. Tyle wystarczy.


„Powiedz mi, gdzie i w jakiej ziemi/Jest Flora, rzymska krasawica; [...]?” – pytał poeta François Villon na samym początku „Ballady o Paniach minionego czasu” (tłum. T. Boy-Żeleński). Ja wiem gdzie jest Flora. W toskańskiej ziemi, we florenckiej galerii, tuż obok „Narodzin Wenus”. Rzymska bogini z twarzą Lukrecji Donati, kochanki Wawrzyńca Wspaniałego stoi obok Wenus, która ma twarz (a jakże) „królowej” Simonetty. „Wiosna” Botticellego stanowi kolejny przebłysk geniuszu renesansowego mistrza. Obraz jest wcześniejszy od „Narodzin…”, ale oba wpisują się w serię obrazów mitologicznych, stanowiących wariację na temat postaci Wenus. Symboli i postaci jest tu co nie miara: Zefir (po prawej stronie), wspomniana bogini Flora z koszem kwiatów, Trzy Gracje (Czystość, Piękno, Roskosz), Merkury (po lewej stronie, wyciąga dłoń ku niebu), wreszcie fruwający nad wszystkimi Kupidyn. Figury tej idyllicznej sceny wydają się duchami, unoszą się wręcz w powietrzu. Namalowane typową manierą malarza, który wysmuklał swoje postaci na „modłę gotycką”. Obraz interpretowany jest różnorako, m. in. jako ukazanie alegorii niespełnionej miłości zmarłej Simonetty i Giuliana de Medici (Wenus umieszczona w centrum płótna jest brzemienna), albo ukazanie utopijnego królestwa tej bogini (humanistyczne i filozoficzne aluzje mają swoje uzasadnienie we wspomnianym już neoplatonizmie). Istnieje także hipoteza, jakoby obraz symbolizował szczęśliwe rządy Medyceuszy. Ale cóż nam po hipotezach - ważniejsze są bohaterki.

Sandro Botticelli, „Wiosna” („Primavera”) (1470-1482), Galleria degli Uffizzi, Florencja.


Dwa arcydzieła umieszczone obok siebie, a na nich twarz tej samej piękności. Większość kobiet Botticellego posiada twarz jednej muzy. Nie ważne czy ogląda się kolekcje dzieł Sandra w muzeach włoskich, niemieckich czy brytyjskich, każda wygląda podobnie. Zawsze zadumane, chwilami nieznacznie uśmiechnięte, patrzące gdzieś w dal swymi wielkimi oczami. Czasem nagie, innym razem ubrane. Zarówno w scenach mitologicznych, jak i biblijnych. Melancholijne spojrzenie królowej Florencji zaklęte na płótnach, stanowiących historię i kronikę pewnego piękna. Ideał kobiety, ale nie renesansowy, lecz uniwersalny. Melancholia bijąca z twarzy malowanych przez Sandra bohaterek zwyczajnie zachwyca. Jeżeli sztuka posiada jakąś misję, to jest nią zachowanie tego piękna i tej Melancholii, które nie przestaną istnieć dopóty, dopóki ostatni człowiek na świecie nie opuści gmachu galerii.

Takie są wszystkie kobiety z obrazów Botticellego. Taka jest Królowa Simonetta, której twarz replikował na prawie każdym swoim płótnie. Zadumana, melancholijna piękność o alabastrowej skórze. Takie są jej ogromne, lekko wilgotne oczy, w które można patrzeć godzinami, jednocześnie marząc, aby w prawdziwym życiu spotkać kobietę, która spojrzy na nas w ten sam sposób. I pozwoli uciec troskom na ten jeden moment, który wspomina się potem przez długi czas. Najlepiej oczywiście, aby zdarzyło się to wiosną.


* * * * * * * * * *


Wędrówka po muzeum dobiegła końca. Przed wyjściem żegna mnie jeszcze „Meduza” Caravaggia i kopia jego obrazu „Św. Tomasz”. Na paterze za szkłem widnieje odcięta, ociekająca krwią głowa Meduzy, której twarz zastygła w przedśmiertnym krzyku. Tuż obok, w tej samej sali Św. Tomasz bada przebity bok Zbawiciela. Ale nie bada przez zwykłe dotknięcie, jak chciał Ewangelista Jan. Na tym płótnie Tomasz wręcz grzebie swoim paluchem, wkładając prawie całą dłoń w ranę zmartwychwstałego Chrystusa. Zawsze uważałem, że Caravaggio to taki Quentin Tarantino malarstwa.


Wychodząc, odwracam się jeszcze kilka razy, jakbym słyszał wołanie Królowej, która chce udzielić mi ponownej audiencji. A ja postanawiam, że wrócę. Na pewno. Może kiedyś, innym razem…


* * * * * * * * * *


Żegnam stolicę Toskanii, w której wizyta była dla mnie prawdziwym przeżyciem. Miasto piękne, miasto wspaniałe, skrząca się perła Włoch, która wabi wszystkich obietnicą chwilowego zapomnienia o rzeczywistości. Kiedy znów będę kisił się w zgiełku zbrojonego betonu, pomyślę o wschodzie słońca, widzianym z Ponte Vecchio. I wtedy zrozumiem Dantego, który do końca życia nie przestał tęsknić za Florencją. Wspomnę świątynie i muzea, dające oderwać się od codziennej rutyny choć na chwilę. Przypomnę sobie królową i wiosnę, którą przyniosła.


Pisarz Andre Malraux napisał kiedyś zdanie: „Sztuka jest ludziom niezbędna. Gdybym tylko wiedział dlaczego.” Ja chyba teraz wiem i myślę, że on wiedział na pewno, po prostu nie chciał się tym z nami dzielić.


Ludzie mówią, że cudów nie ma. Skoro tak, to czym jest to miasto nad rzeką Arno?



Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


  • icons8-blog-filled-50
  • icons8-quill-with-ink-26
  • icons8-secured-letter-filled-50

© 2018 by Cezary Fabber. 

  • home-512
bottom of page